Dziobię swoje. Starannie, sumiennie, a nawet z pasją i kreatywnie. Czasem patrzę w górę, jednak kiedy macham skrzydłami, zamiast wznosić się do tych wszystkich imponująco szybujących w przestworzach, tylko rozdmuchuję wokół kurz i nadal siedzę na ziemi. I to jeszcze zakurzona. O co chodzi? No nie może to być przecież takie trudne. Mądre, gadające instagłowy mówią o regularności, o rutynach, o nawykach, o małych krokach. Aha. Nadal wiem nic. Aż tu nagle…
“Po co” pierwszy raz w życiu usłyszałam od mojej coach. I tu małe doprecyzowanie (w drugim zdaniu tekstu – nieźle, nieźle), bo słyszałam to już wiele razy wcześniej, ale Usłyszałam po raz pierwszy, popijając herbatę z czystka w gabinecie z wielką beżową kanapą i kolekcją fantazyjnie pokrzywionych, białych storczyków. Na ul. Sezamkowej.
“Po co ci to Justyno?” dotyczyło nie pamiętam już nawet czego, ale rozbrzmiało we mnie przyjemnie drgającym echem. Poruszyło mnie nieznacznie, właściwie prawie wcale, bo odpowiedziałam i zapomniałam.
Kolejna sesja coachingowa i kolejne “po co ci to Justyno?”.
Kolejna i znowu.
I znowu.
I nic.
To znaczy coś, bo zawsze się tam do czegoś dogrzebywałam, coś odkrywałam, coś przytulałam. Ale operowałam w trybie Q&A. Po odpowiedzi, przepracowaniu, dopiciu ziołowej herbatki, wracałam do domu i działo się życie. Do następnej sesji.
Wielki powrót po co
Nie potrafię powiedzieć, jakie księżyce wywinęły fikołka, która wiewiórka strąciła szyszkę przeznaczenia, czy jakie inne magiczne niesamowitości sprawiły, że pod koniec maja [2024] “po co” wróciło do mnie z jakąś ogromną siłą.
Zaczęłam pocować absolutnie wszystko. Po co nie wstaję od razu po tym, jak zadzwoni budzik? Po co jem płatki kukurydziane na śniadanie? Po co wkładam buty? Po co scrolluję? Po co mój makijaż to tylko wróżkowy rozświetlacz? Po co stoper do drzwi w kształcie kury kokoszki ma na imię Matylda? Po co mi 12 talerzyków śniadaniowych? Po co robię to, co robię? Po co mieszkam tu, gdzie mieszkam? Po co mi ta relacja? Po co żyję…? Po co, po co, po co. Widzisz już, że wzięłam się za pocowanie na poważnie, prawda?
To pomyśl, jak poważnie się zrobiło, kiedy na większość tych pytań nie znałam odpowiedzi. Kiedy zdałam sobie sprawę, że czas, jedyny naprawdę nieodnawialny zasób na tym świecie, zużywam na realizowaniu kolejnych dni na autopilocie.
Program AUTO 36,6°C, wirowanie 1440 obrotów
W moim autopilocie miałam programy na większość okazji. Niektóre dłuższe, inne krótsze, wszystkie inne od innych. Z resztą, chodź, zrobię Ci mały przegląd.
Zaczniemy od programu od poranków – wyłączyć budzik, starać się nie zasnąć, myśleć, ile czasu minęło. Bo już na pewno muszę wstać. Dalej starać się nie zasnąć, przypomnieć sobie o zasadzie 5 sekund Mel Robbins, policzyć 5, 4, 3, 2, 1 i wstać między 10 a 40 minut po budziku gotowa… żeby się spieszyć, bo przecież miałam wstać wcześniej!
Był też program od gotowania, który opierał się na tym, żeby czekać aż będę głodna. Ale! To musiał być głód przyćmiewający dostęp do społecznych standardów tak, żebym sama dla siebie stała się nieznośna. Po muśnięciu bariery behawioralnego absurdu wlatywały płatki z mlekiem dla podratowania sytuacji i mogłam zacząć rzeźbić coś sensowniejszego.
Ciekawym uznałam mi się też program od pracy. Najpierw wszystko, co dla innych. A moje jak wystarczy czasu i ochoty, i mocy, i pomysłów, i powietrza o zawartości pyłów zawieszonych PM 2,5 poniżej 0,5 ug/m3 (najwyższa jakość powietrza to zakres 0-13). Czytaj NIGDY. No ale przecież robię sobie ten swój biznes “na własnych zasadach”, więc nic nikomu do mojego niepisania, niepublikowania, nierealizowania celów i marzeń związanych z moją marką osobistą. Taaa…
W tym wszystkim, żeby rozświetlić tę chwilowo mętną zatokę samouświadomienia, znalazłam chociażby program od lustra. Co rano, przed wyjściem z łazienki po porannej toalecie, do swojego odbicia w lustrze, mówiłam w myślach “wspaniałego dnia skarbie”. A w programie od godzin-bliźniaczek (np. 12:12) miałam rytuał brania kilku głębokich oddechów i mówienia rymowanej afirmacji. O! A w programie od jazdy samochodem, na koniec każdej trasy znalazłam dziękowanie autu za to, że tak świetnie się spisało.
Postawmy tutaj sprawę jasno, bo myślę, że łatwo o nieporozumienia. Mój autopilot mi pomagał. Cały czas. Tak samo przy gotowaniu na głodniaka, jak i przy samochodowej wdzięczności.
Ale złapiesz to wskazującym i kciukiem, czy raczej kciukiem i środkowym?
Pomyśl, że cokolwiek robisz, musiałabyś/musiałbyś się nad tym świadomie pochylić, zastanowić, zdecydować. No mordęga. Nie wiem, kto miałby na tyle umysłowej wyporności, żeby co dnia, przy każdym kęsie opracowywać trajektorię łyżki z zupą, zastanawiać się, jakie ułożenie poduszki pod głową jest najwygodniejsze, czy którą ręką złapać szczoteczkę do zębów i od której strony zacząć szczotkować.
Tak, grzebię w drobiazgach, jednak to właśnie z nich składają się całe duże godziny, jeszcze większe dni i właściwie ogromne tygodnie. Ogrom przezroczystych decyzji, które nadają barw naszym dniom. Absurd. I nasza rzeczywistość.
Trust the process
W przypływie zażenowania i wiary w siebie postanowiłam pocować jeszcze trochę, żeby znaleźć swoje po co nadrzędne. Po kilku tygodniach do mnie przyszło i wybrzmiało onieśmielająco prostym:
Żeby mi było dobrze.
Tak właśnie chciałam, żeby było. Taka była moja intencja, którą poczułam absolutnie każdą cząstką siebie. I wiesz co? Zrobiło się prosto. Jeśli na pytanie “po co?”, w dowolnym kontekście, dotyczące dowolnego tematu, mogłam odpowiedzieć “żeby mi było dobrze”, to znaczyło, że to ze mną spójne, że to moje, że tak właśnie chcę robić.
Co było dalej?
W kilka tygodni przeprogramowałam autopilota jedzeniowego i pracowego. Buduję nowe schematy, które działają tak, jak chcę, a nie tak, bo tak. Powiem Ci, że łatwe to to nie jest, bo stare programy wżarły się we mnie jak antocyjany z niewinnego okruszka jagodzianki w śnieżnobiały t-shirt. (Ciekawa ciekawostka – antocyjany to barwniki, które nadają jagodom ich supermoce – tak samo barwiące, jak i te zdrowotne.) Na liście mam jeszcze co najmniej kilka autopilotów, które działają teraz na zasadach “każdy orze, jak może”, ale na nie jeszcze nie czas.
I pocuję dalej. Drobiazgowo, wręcz wścibsko i upierdliwie przyglądam się wszystkiemu, czemu daję swój czas. Na ten moment odzyskałam co najmniej 2 godziny każdego dnia. I wiesz, ile ja teraz mogę czytać? Naj. Le. Piej.
“Po co ci to [tu wpisz swoje imię]?”
“Po co?”
U mnie zdziałało cuda.
U Ciebie nie musi.
Ale pewnie też może.
Ściskam!
Justyna